środa, 25 marca 2015

Philip Roth "Kompleks Portnoya"

"Kompleks Portnoya" Philipa Rotha, wydany w 1969 r., otoczony aurą obrazoburczego skandalu, ostro atakującego rzeczywistość amerykańskiej diaspory, posiada zasłużoną opinię dzieła wybitnego. Przede wszystkim jest to książka bardzo dowcipna, przepełniona komizmem szaleństwa i intensywnością roztargnienia tytułowego bohatera, Alexandra Portnoya. Niemniej jednak siła nieszczęścia, jakiego wyrazem jest każda strona powieści, zawsze zawierająca rozżalone wykrzykniki, ostatecznie może również przygnębić i zasmucić czytelnika. 

Książka ma formę spowiedzi psychoanalitycznej: Portnoy, kierując się bardziej skojarzeniami niż skrupulatną dbałością o chronologię, skojarzeniami wynurzającymi się ze schorowanego umysłu, opowiada milczącemu terapeucie, doktorowi Spielvogelowi, historię swego życia. Jest trzydziestotrzyletnim prawnikiem, bardzo inteligentnym, pochodzenia żydowskiego, posiadającym obłędny sekret, jakim jest problematyczną relacja z rodzicami; zgodnie z teorią psychoanalityczną, w swym monologu kładzie największy nacisk na ich wzajemne stosunki. Stosunki te wydają się niereformowalne, niezmienne od czasów dzieciństwa: ojciec, co dość symboliczne, zajmuje się sprzedażą polis ubezpieczeniowych, pracę ma ciężką, jest raczej sfrustrowany i nieszczęśliwy, czego wyrazem schorzenie w postaci chronicznego zatwardzenia; matka kontroluje całość życia syna, m.in.: zawartość szuflad, przebieg myśli, dietę oraz barwę odchodów. Choć są groteskowi, z drobnomieszczańskiego punktu widzenia nie można im niczego zarzucić: kochają syna, dbają o jego edukację, przypominają o szacunku dla żydowskiej tradycji; nigdy nie są agresywni, wykładają swoją mądrość życiową delikatnie i pokojowo, nierzadko ze załzawionymi oczyma ze wzruszenia, są pełni troski. Pomimo to doprowadzają do katastrofy psychicznej: Portnoy, wychowany w atmosferze pouczeń, kontroli, nacisków, subtelnych presji, reguł i zakazów, których nie rozumie albo z którymi się nie zgadza, trwa w stanie ciągłego, wewnętrznego szantażu emocjonalnego, uniemożliwiającego rozwój osobowości. Jest stale przepełniony wątpliwościami o słuszności postępowania czy nawet słuszności myśli. Niekiedy podejmuje próby walki o wyzwolenie od rodzicielskiego wpływu, ale rezultaty są żałosne. Jego życie przebiega według męczącej przemienności krótko chwilowej, wątpliwej satysfakcji oraz samoudręczenia. Zdarza się, iż wybucha nienawiścią. Zazdrości koledze, któremu zmarł ojciec. Często wraca do obrazu z dzieciństwa, w którym matka wymachuje nożem przy stole: boi się kastracji. 

Portnoy odnajduje w młodym wieku tylko jedną dziedzinę życia, która zapewnia mu wolność od nadopiekuńczości rodzicielskiej: jest nią masturbacja, nieustanna i obsesyjna, której opisy stanowią w dużym stopniu o zabawności książki Rotha. Szczęście Portnoya, wynikające z tych drobnych przyjemności, nigdy nie jest kompletne: przesiadując w łazience nieustannie obawia się, że ktoś go nakryje. W sposób uzasadniony zresztą, skoro domownicy, w szczególności matka, ciągle dopytują, dlaczego tak długo tam siedzi. Kiedy onanizuje się w przestrzeni publicznej, jest przerażony możliwością choroby wenerycznej - hipochondria jest oczywiście konsekwencją jego wychowania. Jako człowiek dorosły, Portnoy mniej jest zainteresowany onanizmem - szuka doświadczeń erotycznych ponadindywidualnych. Zapędy orgiastyczne ostatecznie hamuje jednak coś w rodzaju sumienia, wewnętrznego głosu familiantów czy tradycji. Jeśli zdarzy się w jego życiu coś bardziej perwersyjnego, to obsesyjnie, zatrwożony i pełen niepokoju, powraca do tego myślami. Zawsze chce i nie chce tego, co chce. Ciężko powiedzieć, czy kiedykolwiek się zakochał, czy jest do tego zdolny - raczej nie, niewiele więcej potrafi dostrzec w kobiecie niż jej ciało, a precyzyjniej genitalia; ma oczywiście szczególne zamiłowanie do szyks, "aryjskich" blondynek, zgodnie z pokrętną logiką pożądania kogoś, kto należy do "rasy" historycznego prześladowcy. Zawodowo się zrealizował, spełniając pokładane w nim nadzieje rodziców, lecz tkwi w tym ironia: jako znany prawnik, specjalizujący się w sprawach społecznego równouprawnienia, człowiek o sławie wielkiego serca i współczucia, ma świadomość pozorów, które przekreślają możliwość samozadowolenia; wie, że nie jest ani szlachetny, ani autentyczny - słowem, ma świadomość żenady, która przenika jego życie prywatne, a więc życie w ogóle.

Dzieło Rotha, choć z pozoru opisuje wyłącznie specyficzny przypadek amerykańskiego środowiska żydowskiego, zdecydowanie posiada znaczenie uniwersalne - przygotowania Portnoya do bar micwy mogą być równie dobrze przygotowaniami Polaka do pierwszej komunii. Wydaje się, że doniosłość dzieła Rotha tkwi w tragicznym (i przekonującym) ukazaniu niepokojącego paradoksu pedagogicznego: zły rodzic, co oczywiste, jest zły; dobry rodzic, jak się okazuje, też jest zły. Każdy rodzic jest więc zły. Nie ma na to rady.

Philip Roth, Kompleks Portnoya, tłum. A. Kołyszko, Wydawnictwo Literackie, 2014.

wtorek, 10 marca 2015

Stefan Themerson "Hau! Hau! Czyli kto zabił Ryszarda Wagnera?"

Interesujące, trudno dostępne w tym koneserskim wydaniu, pięćdziesięcio stronicowe opowiadanie, które - dodajmy anegdotycznie - uzyskało swego czasu uznanie Raymonda Queneau. 
Jest w nim dużo zabawnej groteski: przykładowo, pojawia się motyw metamorfozy człowieka w zwierzę (i na odwrót) albo poważna hipoteza o dopiero niedawnym zgonie (zabójstwie) znanych postaci, które miały umrzeć już dawno temu (m. in. Fryderyk Nietzsche i Henri Bergson).
Główny temat utworu to problem filozoficzny, często poruszany przez Themersona w innych pismach: problem skończonych możliwości dowodzenia, racjonalności i w ogólności myślenia. Logiczne wnioskowania mogą wychodzić z tych samych przesłanek, a prowadzić do zupełnie sprzecznych wniosków. Logiczne wnioskowania mogą dokądś prowadzić, a życie i tak jest gdzie indziej. Jeśli posiadamy w sobie żądze władzy, narzucimy swoje dowody innym. Jeśli jej nie posiadamy, zostaniemy zniewoleni (przez społeczeństwo albo przez samych siebie).
Mało tego: dowód może zabić, nawet jeśli jesteśmy niewinni. Tak też powieszenie staje się udziałem bohaterów utworu Themersona, choć oni akurat nie są do końca bez winy - sami bowiem podpadają pod kategorię: intelektualnych kryminalistów (byli filozofami). 
  
Pesymizm nie wydaje się ostatnim słowem "Hau! Hau!" - istnieje czarny humor i wyzwoleńcza porada, jaką udziela nam Themerson: jeśli pojawia się absurd, to należy zrobić coś, co tylko go powiększy. Można też stać z boku i z rozbawieniem przyglądać się, nie myśląc, jak wszyscy wzajemnie się wybijają, bo myślą.

Stefan Themerson, Hau! Hau! Czyli kto zabił Ryszarda Wagnera, Gaberbocchus w Polsce, 2004.

poniedziałek, 9 marca 2015

Henri Michaux "Niejaki Piórko"

"Niejaki Piórko" to klasyka czarnego humoru. Ta skromna objętościowo książeczka, wchodząca z łatwością do najmniejszej kieszeni, zawiera w sobie ogromny ładunek szaleństwa, próbkę autentycznego, łatwo rozpoznawalnego geniuszu autora.

Nawet jeśli przyjąć, że sam pomysł Michaux był prosty, to należy dodać, iż rodzajem prostoty, która wydaje się oczywista po powstaniu i własnym sukcesie, lecz na którą nikt wcześniej nie wpada. Tytułowy bohater, Piórko, to nieśmiały pan w meloniku, przepraszający i samotny, nieświadomy i bezsilny, anonimowy i nijaki, bez biografii, nie uczestniczący w historii, krótko mówiąc: to postać skonstruowana tak, aby stać się modelową ofiarą przerażającego absurdu lub przypadku. Książka Michaux jest antologią surrealistycznych nieszczęść, jakie przytrafiają się tej biednej, choć nie zawsze niewinnej, postaci.

Co na przykład się przytrafia? Podczas snu, przez roztargnienie i nieuwagę, Piórko doprowadza do rozjechania własnej żony: łóżko mieli akurat ustawione na torze pociągowym; z tego powodu w świecie jawy staje przed sądem, a wyrok jest skazujący. Innym razem zamawia kotleta, którego nie ma w menu; doprowadza to do konfliktu z pracownikami restauracji; kończy się pałowaniem Piórka przez funkcjonariuszy  policji. Raz jeden ktoś próbował pociągnąć go za włosy; niestety, urwała się cała głowa; narrator sugeruje, że była źle umocowana. Kiedy indziej bolał go troszkę palec; za namową żony, udał się do lekarza - konieczna amputacja; dodatkowo to palec wskazujący, co jest bardzo kłopotliwe, bo uniemożliwia napisanie listu do mamy.

"Niejakiego Piórko" moglibyśmy umiejscowić na mapie literatury gdzieś pomiędzy Franzem Kafką a Rolandem Toporem. Michaux dodał do świata Kafki zdecydowanie więcej okrucieństwa oraz bezpośredniego (obłędnego) komizmu. Dzieło Rolanda Topora, przynajmniej to literackie, wydaje się być serią przypisów do historii Piórka, jak i próbą odnalezienia lekkości w koszmarze jego przygód.

Henri Michaux, Niejaki Piórko, tłum. J. Lisowski, Czuły Barbarzyńca Press.

niedziela, 8 marca 2015

Stefan Themerson "Wykład profesora Mmaa"

Dodaj napis
Zamiar Stefana Themersona był niezwykle ambitny: oddać, dzięki metaforze wyimaginowanego świata termitów, w formie syntetycznej, złożoność świata ludzkiego. Daje się jednak wyczuć, że mowa tutaj w szczególności o Europie lat czterdziestych, z jej koszmarem wojennym, świadomością końca starego porządku, wrzącym kotłem ideowym, politycznym i filozoficznym.
Rezultat tej ambicji, "Wykład profesora Mmaa", to dzieło imponujące, groteskowe i zabawne, absurdalne i ostatecznie smutne.

Osią fabularną powieści jest tytułowy wykład uczonego autorytetu termitiery, specjalisty i pasjonata, profesora Mmaa, poświęcony tajemniczemu gatunkowi homo. Sześcionożni naukowcy na ogół czerpią informacje o nas z pożeranych fragmentów ubrań, narzędzi codziennego użytku, albo przetrawionych książek, od Pascala po Encyclopedia Britannica; organizują również brawurowe badania terenowe, podczas których dzielnie, ryzykując życie i zdrowie, przejadają przekroje poprzeczne całych naszych budynków. Te teoretyczne próby zrozumienia ludzkiego świata są komiczne, urocze, niemal patafizyczne.
Ale to nie to wszystko; akcja powieści rozwidla się w różnych kierunkach. Podczas wykładów szacownego profesora Mmaa dzieją się przełomowe wydarzenia w dziejach termitiery. Czytamy m.in. o rodzących się nastrojach rewolucyjnych wśród uciskanej klasy mamek; pojawiają się areszty polityczne; królowa przestaje składać jaja - co jest głębokim kryzysem nie tylko autorytetu monarchii, lecz również katastrofą demograficzną, gospodarczą i w ogólności sprzyja uczuciom apokaliptycznym wśród przerażonego ludu; pojawiają się wątki kryminalne: analizy termitów sugerują morderstwo, mające miejsce w świecie homo.

Bohaterowie książki reprezentują różne ważne zjawiska epoki. Profesor Mmaa jest scjentystą, ale otwartym i wrażliwym. Profesor Duch to nieprzejednany metafizyk i heglista. Dr Ćwierciakiewicz to jąkała i chory antysemita, który ma coś z Maxa Stirnera. Dr Sigismund Kraft-Durchfreud to oczywiście psychoanaliza, wszystkie jej logiczne słabości, ale także jej głębia. Termit podejrzanie pachnący, nierozumiany przez innych, błąkający się z robaczkiem świętojańskim po podziemnych tunelach, powiadając, że szuka termita, to Diogenes z Synopy, który z zapaloną pochodnią przechadzał się po antycznych miastach w ironicznym poszukiwaniu "prawdziwego" człowieka. Dialogi termitów są przepełnione paradoksami logicznymi i metafizycznymi, pojawiają się dyskusje o formie, znane z manifestów artystycznych awangard. Themerson wydaje się jednak nie forsować żadnego stanowiska w jakiejkolwiek z licznie poruszanych kwestii; absurd jest wszechobecny, każda analiza doprowadza do nonsensu.

Świat termitów został stworzony z przenikliwą konsekwencją i troską o szczegół, w czym można wyczuć wysoką kulturę logiczną Themersona: gdy zakłopotany termit nie może sobie czegoś przypomnieć, nie drapie się po głowie, lecz podrażnia antenką swą substancję skojarzeniową; obiektem stymulującym termicią wyobraźnię erotyczną nie są, powiedzmy, uda bądź pośladki, ale krągłe abdomeny; Bóg nie jest istotą najwyższą, lecz istotą Najgłębszą; piekłem nie jest świat podziemny, lecz słoneczny; nie przeraża mityczny Diabeł, ale bardziej gołąb; itd. Język całej powieści został pomysłowo uzgodniony z anatomią oraz poznawczymi możliwościami termitów.    

Starając się nie zdradzić za wiele, powiedzmy tylko tyle, że finał powieści to purnonsensowa katastrofa, do której przyłożyła rękę ludzka głupota. Tak to homo, tak uparcie badany przez społeczeństwo symbolizujące społeczeństwo homo, symbolicznie ujawnił najgłębszą istotę homo, którą jest niepojęte szaleństwo.

Stefan Themerson, Wykład profesora Mmaa, wyd. W.A.B., 2013.

wtorek, 3 marca 2015

Fernando Pessoa "Poezje zebrane Alberta Caeiro"

Alberto Caeiro to jedno z licznych fikcyjnych nazwisk, heteronimów, pod którymi ukrywał się Fernando Pessoa, zastawiając pułapki na interpretatorów. Istnieje jednak zasadniczy powód, dla którego Caeiro wymaga szczególnego zainteresowania: Wielki Portugalczyk ten odprysk swojej osobowości, tę część siebie nazywał własnym mistrzem.
Trudno powiedzieć, czy sam Pessoa potrafił doświadczać świata tak jak Caeiro, czy też był to wyłącznie literacki eksperyment, fantazja o ideale. Niezależnie jednak od tego, należy powiedzieć wprost, że kontakt z poezją Caeiro daje niemal wyzwoleńczy, epifaniczny efekt. Podczas lektury dowolnie wybranego utworu ma się wrażenie bezpośredniego wglądu w umysł świętego. 
Caeiro nazywany jest poganinem, lecz historia religii nie zna tak radykalnego pogaństwa. Niewątpliwie, jest kimś w rodzaju mistyka, choć w jego świecie nie ma ani jednego symbolu. Nie ma też ani jednej myśli metafizycznej. Nie ma ani mitologii, ani teologii. Nie ma wreszcie Boga. Skoro tak, to jak jest możliwy jego zachwyt nad Wszystkim?
Dlatego że ten mędrzec poznał pewną prawdę: rzecz jest tylko rzeczą, kamień jest tylko kamieniem, drzewo jest tylko drzewem, rzeka jest tylko rzeką, kwiat jest tylko kwiatem, słońce jest tylko słońcem, gwiazdy są tylko gwiazdami, ziemia jest tylko ziemią. Jeśli Bóg istnieje w kamieniu, drzewie, rzece, to nie ma potrzeby mówić o Bogu; należy mówić o kamieniu, drzewie, rzece. Nie ma żadnej tajemnicy, która wymaga medytacji. Dzięki temu objawieniu należy zamknąć oczy i kategorycznie przestać w ogóle myśleć. Ewentualnie można patrzeć na cokolwiek, ale najlepiej nic nie mówić. Wszystko bowiem, w swojej różnorodności i konkretności, jest w sposób wręcz niepojęty cudowne. Śmierć jest ideą bez znaczenia - ponieważ jest właśnie ideą. Niestety, według Caeiro niewielu to rozumie, nie zrozumiała tego żadna cywilizacja, żadna kultura, a z pewnością nie zachodnia.
Każdy wiersz uderza prostotą zapisu, przypominającą oczywistość spostrzeżenia dziecka. Nie ma żadnych metafor, żadnego ornamentu, bo nie może ich być. Żadnego narcystycznego nadęcia ani neurotycznych przeżyć wewnętrznych poety. Czyste istnienie.

Fernando Pessoa, Poezje zebrane Alberta Caeiro, tłum. W. Charchalis, Czuły Barbarzyńca Press. 

niedziela, 1 marca 2015

James George Frazer "Złota gałąź. Studia z magii i religii"

Niewątpliwie, słynne dzieło sir Frazera jest teoretycznym anachronizmem. Autor to wielki klasyk XIX-wiecznego, "racjonalistycznego" nadęcia; choć z urodzenia Szkot, z usposobienia podręcznikowy Brytyjczyk, spoglądający z pogardą na magiczne światy imperialnych kolonii; przedmiot badań jawi mu się jako groteskowy i naiwny, barbarzyński i zabawnie odległy od galanterii epoki wiktoriańskiej; dziwną obcość wierzeń ludów pierwotnych komentuje błyskotliwą ironią. 
Wszystko to irytuje czytelnika, a jeśli nie, to powinno. 
Niemniej jednak, "Złota gałąź" oczarowuje i pochłania. Frazer, skądinąd sprawny pisarz, zastosował wciągający, para-kryminalny sposób prowadzenia narracji: cała antropologiczna odyseja bierze za cel rozwikłanie zagadki pewnego starożytnego rytuału: zakapturzona postać ze sztyletem strzeże - w świętym zagajniku, w sąsiedztwie sanktuarium Diany Nemorensis - pewnego drzewa; strażnik poświęca roślinie całe życie, zawsze można znaleźć go w okolicy; strzeże drzewa dopóty, dopóki nie przegra pojedynku ze swym następcą, czyli dopóki nie zostanie zasztyletowany; ów następca, choćby najzręczniejszy, zmożony wreszcie chorobą lub wiekiem, lub zaatakowany podczas snu, zginie jako ofiara kolejnego ochotnika.
Aby zrozumieć sens tego tajemniczego kultu, Frazer przeprowadza analizy porównawcze, które imponują rozmachem i erudycją. Książka jest niekończącym się źródłem anegdot o, powiedzmy, osobliwościach meksykańskiego boga-kukurydzy, okrucieństwie celtyckich tortur, świętach ognia, folklorystycznych formach wypędzania diabła, antycznych kozłach ofiarnych czy proroctwach ludu Kuruwikkaran, które wygłaszano pod wpływem wypitej krwi. 
Prawdopodobnie niezgodnie ze swymi aroganckimi intencjami, dzieło Frazera przede wszystkim stymuluje wyobraźnię, jej najgłębsze pokłady - na co istnieją zresztą historyczne dowody: do wiernych czytelników "Złotej gałęzi", którzy wykorzystywali ją również literacko, zaliczamy i James Joyce'a, i T.S. Eliota. 

George James Frazer, Złota gałąź. Studia z magii i religii, tłum. H. Krzeczkowski, Wydawnictwo vis-à-vis/Etiuda, 2012.